Nauczycielki z Siedmiu Cerkwi
Porozumieć się bez przemocy
Kolejny dzień drogi i gotowości na spotkania, które zgotował Przypadek.
Nie zdąży minąć 5 minut od stanięcia na drodze a mamy transport do Ninotsmindy. Łada 4x4 – jeep stary, ale jary. Zabiera nas szef organizacji pozarządowej o znaczącej nazwie – “Nadzieja”. Zaczynamy rozmowę o projektach i realizowanych pomysłach. O tym w czym ja uczestniczyłam, o tym w czym on. Razmik jest przesympatycznym Ormianinem w średnim wieku. Ma jeden dom w Ninotsmindzie a drugi w stolicy Armenii, Erewaniu. Jest jakby zawieszony między dwoma krajami. Dwóch synów studiuje w Armenii, córka jeszcze uczy się tutaj. Ma spore doświadczenie na polu działalności na rzecz zrównoważonego rozwoju społeczeństwa z poszanowaniem różnic międzykulturowych. Jest to jego pasja. Ostatni program dotyczył wypracowania kodeksu etycznego dla żyjących w tym rejonie społeczności ormiańskich, gruzińskich, greckich, żydowskich i rosyjskich.
Podjeżdżamy do jego biura skąd bierze dla nas publikacje z ostatnich projektów, m.in. bardzo ciekawy przewodnik po regionie Samcche-Dżawachetii. Następnie zaprasza nas do ormiańskiej restauracji na wykwintny obiad. Szef restauracji, widać znajomy naszego Razmika, prowadzi nas do oddzielnej salki. Menu czysto ormiańskie – szaszłyki, ryba pieczona, tzw. “rakuszki” z jeziora Paravani, mnóstwo sałatek, zieleniny do pogryzania. Do tego dobre, czerwone wino. Po pierwszym napełnieniu brzuchów kontynuujemy rozmowę. Po jakimś czasie dołącza do nas naczelnik tutejszej policji a na chwilkę wpada jeszcze jakiś znajomy oficjel, który zajmował się niedawno goszczoną polską delegacją i sam dopiero co wrócił z Poznania. Czujemy się prawie jak w domu – swojsko i rodzinnie.
Naczelnik policji i Razmik decydują się odwieźć nas 20 km nad jezioro Sagamo. Po drodze pokazują nam różne ciekawe miejsca. Przed nami wyrasta ogromna tęcza – dobry znak! Wysiadam i robię zdjęcia. Na niebie pędzące chmury tworząc wielobarwne widowisko. Góry wyglądają niesamowicie. Z lewej strony wygasły wulkan Didi Abuli wznoszący się 3300 metrów a po bokach jego niższe rodzeństwo. Prawie gołe, szaro-buro-brązowe połacie ciągnące się aż po horyzont. Ciężko się im z nami rozstać, więc podwożą nas jeszcze kolejne 30 km do wsi Rodionovka na samym krańcu jeziora Paravani.
Paravani – największe gruzińskie jezioro
Paravani to położone na 2000 metrów ogromne jezioro okolone górami. Fale bijące o brzeg robią wrażenie, że jesteśmy nad morzem. Tylko widok szczytów przypomina, że tak naprawdę to jezioro. Na całym brzegu tryskają źródła mineralnej wody. Jest przepyszna i, jak zaznacza Razmik, ma temperaturę 6 stopni Celsjusza co sprawia, iż jezioro jest zimne o każdej porze roku. Trudno w nim pływać choć w gorące, letnie dni może być taka pokusa. Wiatr marszczy taflę jeziora, a wiatry są tu nieustające. Przed wiekami przebiegał tędy Jedwabny Szlak i ciągnęły gigantyczne karawany. My też podjeżdżamy do ruin starego karawanseraju, lecz nie zostajemy i podążamy dalej.
Panowie sumitują się, iż chętnie by nas odwieźli do Edikilisi, ale muszą odebrać z Akhalkalaki materiały budowlane do remontu posterunku policji. Jeślibyśmy niczego nie złapali to ewentualnie o 20:00 rusza ciuchcia parowa z Akhalkalaki i wystarczy w jakimkolwiek miejscu wyjść na tory i zamachać ręką. Pociąg jeździ raz dziennie. Dawniej była tu regularna, zelektryzowana linia kolejowa. Wszystko poszło w ruinę i została rozkradziona trakcja elektryczna, więc wrócono do metod sprzed stu lat. Kusi nas trochę ta dziwna ciuchcia, ale nie chce nam się tak długo czekać.
Mijamy kobiety z nosiłkami i wiadrami na wodę oraz staruszka z osiołkiem a potem zostajemy sami na drodze. Tą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku, podążałam rok temu. To, co teraz zajęło kilka godzin, rok wcześniej było prawie trzy dniową trasą. Teraz jestem z 16 letnim synem Przemkiem. Nie dźwigamy też ciężkiej kamery, więc więcej jest spontaniczności i ekspresji w tym naszym wędrowaniu. Czy na ostatnich kilkunastu kilometrach dzielących nas od Edikilisi również dopisze nam szczęście?
Na niebie chmurzasty spektakl. Przewalające się chmury pędzą w zawrotnym tempie, raz zasłaniając a raz odsłaniając szczyty na przeciwległym brzegu jeziora. Ledwie skończyłam robić zdjęcia a mamy samochód. Jest to busik jadący z Armenii do Tsalki. Dajemy kilka zakładek z naszymi zdjęciami i adresami strony a miły, młody kierowca zapewnia, że skontaktuje się ze mną przez internet. Oczywiście wypytywanie, rozmowa o wszystkim i niczym, takie wspólne “obwąchiwanie”, potem jabłkowy poczęstunek i… już pora wysiadać.
Od krzyżówki mamy do Edikilisy 2,5 km przez ormiańską wioskę. Przemek pierwszy zwraca uwagę na połyskujące tłusto czarne kamienie. To wulkaniczne szkliwo – gagat. Przemek napycha kieszenie spodni i maszerujemy dalej. Pytamy o drogę do domu Mery Kwicjani. Każdy ją tu zna, więc wskazują nam kierunek. Mijamy jeszcze stada krów schodzące z pastwisk na wieczorny udój i już jesteśmy przed jej domem. Ujadaniem witają nas trzy pieski a po chwili z domu na przeciwko przychodzi Adżar, który wiózł nas rok wcześniej. Idzie wołać Mery. Witamy się i słuchamy nowin.
Edikilisa – Siedem Cerkwi
Kvemo Kartli, region południowo-wschodniej Gruzji, historyczna Trialetia. Blisko jeziora Paravani a także granic z Armenią i Azerbejdżanem. Region do niedawna zamieszkały przez kilkadziesiąt tysięcy Greków. Wśród Greków z okolic Tsalki byli greckojęzyczni przesiedleńcy, którzy tu zawędrowali po wymordowaniu przez Turków w 1922 roku połowy ludności Pontu, czyli nadmorskiej części Kapadocji. W 47 roku p.n.e. Juliusz Cezar pokonał króla Pontu Farnakesa II informując rzymski senat słowami “Veni, vidi, vici” – “Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem”.
To samo po prawie 2000 latach mógł powiedzieć jeden z wielkich wodzów XX wieku, Kemal Ataturk, realizując swój plan zjednoczonej, proeuropejskiej Turcji. Między milion a półtora miliona poległych ormiańskiego i greckiego pochodzenia, głównie mężczyzn, to do tej pory owiewana milczeniem cena europeizacji Osmańskiego Imperium. Pozostali Grecy (80% społeczności greckiej) przywędrowali na przestrzeni ostatnich wieków z różnych zakątków Osmańskiego Imperium. Zachowali część tradycji jednakże pod wpływem prześladowań zamienili rodzimy język na anatolijskie narzecze tureckiego.
Mała wieś 12 kilometrów od Tsalki ma kilka nazw: Saqdrioni, grecka Edikilisa, rosyjskie Siemi Cerkow. Jeszcze niedawno wioskę zamieszkiwali Grecy, ale po upadku ZSRR i kolejnych latach bratobójczych wojen kaukaskich większość porzuciła lub sprzedała domy i wyjechała. Została garstka. Grecja stworzyła bardzo dobre warunki dla swoich etnicznych repatriantów. Dostawali na początek dom, jakąś sumę na zagospodarowanie i pomoc w załatwieniu pracy bądź otworzeniu własnego biznesu. Zostawiali domy i dobytek, nie było czego żałować. W tym rejonie ziemia niegościnna i jałowa. Wieś leży powyżej 1600 metrów. Dookoła prawie bezleśne połacie dochodzących do 3000 metrów gór. Przez 250 dni w roku hulają szalone wichry a niedobory tlenu powodują u nieprzyzwyczajonych rozdrażnienie i ból głowy. Niewiele tu rośnie: jabłka, kapusta, kabaczki, ziemniaki. Główna podstawa utrzymania to wielkie stada bydła.
Obecnie w Siedmiu Cerkwiach mieszkają uchodźcy z Abchazji i przesiedleni w latach 90-tych Swanowie, którzy trafili tu gdy wielkie osuwiska geologiczne zniszczyły ich wioski na Wysokim Kaukazie. Niektórzy mówili, że to bolesna konsekwencja wybuchu w Czernobylu. Od kilku lat w opustoszałych greckich domostwach osiedlają się też wielodzietne rodziny z Adżarii. W okolicznych wioskach dużo Ormian i okresowo wypasający stada koczownicy Azerbejdżańscy.
Tygiel kultur, nacji, religii i uprzedzeń
Gruzini przesiedleni z Abchazji i Swanowie czują swoją wyższość kulturową (toż to spadkobiercy starożytnej Iberii) i żyją sentymentami za żyzną ziemią, gajami herbacianymi, winnicami i sadami uginającymi się od owoców. Wspominają tłumy turystów i dobrobyt, jaki ze sobą nieśli. Gdyby nie Rosjanie i wojna byliby u SIEBIE a nie na tej jałowej, bezdrzewnej pustyni.
Ormianie żyją tu z dziada pradziada, więc przywykli. Hodują bydło, zbierają ziemniaki i warzywa, z każdego zakątka urodzajnej ziemi potrafią wycisnąć plony. Żyją spoglądając na pobliską Armenię i zastanawiają się, podburzani przez polityków, czy czasem nie oderwać tego fragmentu ziemi od Gruzji. Wszyscy kąsają, może i oni też zdołają? W Armenii teraz syto, dobrze, kraj po wojnach stanął na nogi. Ziemię na gołe skały koszami noszono a teraz taaakie pomidory rosną.
Adżarscy muzułmanie przybyli zająć domy po Grekach. U nich duże rodziny, po dziesięcioro dzieci, a w rodzinnych wioskach mało miejsca – trzeba szukać nowej ziemi. Wielu z nich odchodzi od islamu narzuconego przez Turków. Religia naznaczona strachem nie zakorzenia się w duszy zbyt mocno.
A w górach prawie ostatni koczownicy Europy – Azerowie, wypasając stada. Przez kilka miesięcy wędrują ze swoim dobytkiem za soczystą trawą dla zwierząt a osiadają tylko na zimę.
Po Grekach zostały współczesne domy i średniowieczne świątynie. Teraz prawie nikt do nich nie zagląda. Stoją opuszczone, otwierane tylko na wyraźną prośbę. A klucz jest u Mery…
Mery, jak wiele innych osób, trafiła tu z Abchazji. Straciła męża i syna w Kodori. Mieszka sama, ale zawsze u niej pełno ludzi. Przychodzą wiejskie nauczycielki i chrześniacy. Jest ich wielu – została matka chrzestną co najmniej trzydziestu osób zarówno dzieci, jak i dorosłych. U Mery, przy gorącym piecu i smacznej kolacji rozmawiamy o szkole, nauce i życiu…
Razem z nami, dwie młode nauczycielki, poniżej 30 lat – jedna uczy rosyjskiego, a druga geografii. Nie mają mężów. Dużo mężczyzn zginęło, wielu wyjechało, niełatwo teraz o dobrego i zaradnego męża. One pomagają rodzicom przy młodszym rodzeństwie i przy krowach. Jeśli są krowy, nie ma głodu. Pytam o zarobki.
– 40-50 lar – odpowiada Rusudan.
Szybko przeliczam, że to około 100 złotych a przecież ceny prawie takie jak w Polsce. Żywność trochę tańsza a artykuły przemysłowe i odzież dużo droższa.
W takim razie jak żyją?
– Normalnie, jak wszyscy – mówi Lile i się uśmiecha.
– Kartoszka żariena, kartoszka wariena i chaczapuri toże z kartoszkoj… (czyli ziemniaki pieczone, ziemniaki gotowane i chaczapuri też z ziemniakami)
Wielokrotnie mam okazję podziwiać cud kulinarno-ekonomiczny i zaradność gruzińskich kobiet. Ich zdolność wyczarowywania ogromnych uczt prawie z niczego i tę wspaniałą gościnność.
Gruzin podzieli się ostatnim kęsem
Jest wieczór, znowu wyłączono prąd. Siedzimy przy ciepłym piecu rzucającym płomienne odblaski na ściany. Gorące zioła, chaczapuri i nastrój do snucia opowieści. Po raz kolejny słucham o tym, jak Bóg ziemię rozdawał. Znam ją w wielu wariantach jednakże zawsze wywołuje ona jakieś ciepło w sercu.
Opowiada Lile:
Gdy Bóg rozdawał ziemię to wszystkie narody ustawiły się w kolejkę. Przepychały się, kłóciły, każdy chciał wyrwać jak najlepszy kawałek dla siebie. Tylko Gruzini usiedli z boku, wyciągnęli wino i zaczęli ucztować. Cała ziemia została rozdana, został tylko jeden najpiękniejszy kawałek, który Bóg przeznaczył dla siebie na “emeryturę”. Gruzini się zorientowali, że wszystko już rozdane i przybiegli pytać Boga:
– A gdzie nasza ziemia?
Bóg zapytał:
– A gdzie byliście jak ziemię rozdawałem?
– My? Myśmy jedli, pili, śpiewali i gości przyjmowali – odrzekli Gruzini.
Podrapał się Bóg w siwą brodę i odparł:
– Skoro jesteście takim gościnnym narodem i radować się umiecie, to ja wam tę ziemię, com dla siebie wybrał, podaruję.
Rusudan dopowiada, że jest jeszcze kontynuacja. To przypowieść o Bogu i biednym Gruzinie.
Gruzin nie miał w domu wiele – ostatni chleb, ostatnie wino i ostatni kawałek sera. Szykował się do wieczerzy, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Stał tam znużony wędrowiec i prosił o czarkę wody. Gruzin zaprosił go do domu i ugościł tym, co miał dla siebie. Pod koniec wieczerzy wędrowiec oznajmił, że jest Bogiem, który przyszedł sprawdzić czy przez wieki nie zepsuł się charakter Gruzinów. Nie rozczarował się ich postępowaniem, więc obiecał, że nawet jeśli będą mieli niewiele, to i tak głód im do oczu nie zajrzy, bo czym się podzielą to wielokrotnie im wróci.
Lile również uraczyła nas ludową mądrością:
Jeśli Gruzin zaprosi do domu gościa, to jest to jego gość. Lecz jeśli gość zatrzyma się przed Gruzina domem, to znaczy, że sam Bóg go przysłał a z Bogiem się nie dyskutuje.
Puenta wywołała śmiech. Rzeczywiście gruzińska gościnność jest spontaniczna, radosna i niewymuszona. Archetypowa w swoim oczekiwaniu, że pod postacią przybysza z daleka objawi się Bóg lub jego posłaniec. Dzielą się więc z nim tym, co mają i robią to bez niepokoju o dzień jutrzejszy. Rozumiem ich, gdyż we mnie od lat jest ta sama ufność, że wszystko, czego doświadczam jest dla mojego dobra. Nawet jeśli spotyka mnie to, co trudne i bolesne. Choroba, strata, ból, porażka to bardzo mądrzy nauczyciele a spotkania z ludźmi to okazja do odbicia się w nich jak w lustrze.
Wszystko, co przeżywamy, to tylko jakieś etapy, jakieś stacje. To, co dziś wydaje się wielkim osiągnięciem, jutro odpada, bo poszliśmy już dalej. Trzeba być zawsze w drodze. – Anna Kamieńska
Publikowane w serwisie Oblicza Gruzji teksty, tłumaczenia, adaptacje, zdjęcia i grafiki mają swoich autorów. Jeśli chcesz je wykorzystać i/lub rozpowszechnić we fragmentach lub w całości, to zapoznaj się wcześniej z naszymi zasadami udostępniania treści.
Spodobało ci się? Podziel się z innymi...
Anna Janicka-Galant
- autorka
- Fridon - przyszliśmy na ten świat w gości
- W poszukiwaniu archetypów kobiecości
- Dziewczyna z chlebem
- Kobieta prehistoryczna, czyli portret wędrowcy
- Kobieta z wioski - między tradycją a telenowelą
- Królowa Tamar - jedna z największych władczyń świata
- Mery i jej sery
- Nauczycielki z Siedmiu Cerkwi
- Wiara, Nadzieja, Miłość. Babuszka z Abchazji
- Święta Nino - apostołka i patronka Gruzji