Koniostop drogą, która zniknęła z mapy

Droga była. Kiedyś... to znaczy do rozpadu Związku Radzieckiego. Tak w Gruzji może się zaczynać większość opowieści o tym co było, a co się przez ostatnie 22 lata rozpadło. Było sanatorium, fabryka, punkt skupu owoców, wioskowy klub – było i się rozpadło...

Głaz tarasujący górską drogęPodobnie z drogą z przełęczy Zekari do Imeretii. Najpierw wybudowano drugą drogę, potem woda porwała mosty, na drogę spadły głazy i nie można już było przejechać samochodem, więc powoli zaczęła znikać ze zbiorowej świadomości. Ktoś czasem po niej chodził lub jechał konno a inni po prostu przyjęli za normalny stan, jaki się wytworzył. Przecież wszystko wokół się rozpadło, więc i droga także może. Kto by się tam tym przejmował...

Stara droga do Imeretii z przełęczy Zekari, GruzjaTa zapomniana droga mnie wabiła, choć wiedziałam, że może być długa, uciążliwa i prawie nieuczęszczana. Wszyscy odradzali – tam tylko pieszo lub koniem, droga przez ogromny las, w którym dzikie zwierzęta... Ale droga ciągnęła. Na wątpliwości Artura rzuciłam: nie przejmuj się, trafi się jakiś mężczyzna z koniem...

Rano obudziło nas piękne słońce i prawie bezchmurne niebo. Po wczorajszych, otulających nas i wioskę chmurach, nie zostało śladu. Pięknie, słonecznie, przejrzyście, wszystko wokół kusi – odległa droga także.

Letnia wioska na przełęczy Zekari w pełnym słońcu, Gruzja

Awtandil wyprowadza nas przez wzgórza skrótem w dół stromymi i barwnymi kobiercami łąk. Gdzieś w dole majaczy droga ginąca w ciemnym lesie i wijąca się wzdłuż rzeki. Na pożegnanie Awtandil przestrzega:
– Obiecajcie, że wyjdziecie z lasu zanim się ściemni. A jeśli was noc zastanie, to idźcie dalej nie schodząc z drogi.
– A dlaczego? – pytam.
– Wilki, niedźwiedzie, szakale...

Z naszym gospodarzem Awtandilem przed ruszeniem w drogę do ImeretiiWidok na dolinę rzeki Kershaveti, przełęcz Zekari, Gruzja

Początek drogi stromy, bo idziemy skrótami ścinając szerokie pętle okrążających stoki serpentyn. Tak znacznie krócej, ale czasem trudno utrzymać równowagę. Całe szczęście mam podarowaną przez Awtandila wygodną laskę. Bez podpórki nie raz bym padła na kolana lub siedzenie.

Artur wypatruje drogi na skróty, w dole dolina rzeki Kershaveti, GruzjaAnna wpatrzona w samotny domek na odległym wzgórzu, Gruzja

Ukwiecone łąki i podłużne pasma gór rozciągające się wokół aż po horyzont a gdzieś tam za ostatnimi pasmami schodzącymi w dół dolina, do której zdążamy. Im niżej schodzimy tym droga się zmienia – ze słonecznej staje się coraz bardziej cienista i wilgotna. Gdzieś przed nami jakiś ogoniasty zwierzak dopadł swój obiad a Artur go dopadł obiektywem...

Rozkwiecone łąki widoczne z przełęczy, GruzjaAnna w niezapominajkach
Kwiecista i kolorowa droga z przełęczy Zekari, GruzjaLis uchwycony podczas polowania

Potok górski przecinający drogę z przełęczy w dolinęZe skalnych ścian sączą się strumyczki, potoczki. Po miękkich mchach szemrząc spływają kaskady wody. Czasem ledwo ciurkające a czasem szerokie, wielopoziomowe wodospady. Na drodze przybywa kałuż pełnych błota i rozlewisk nie mogącej tak szybko ścieknąć wody. Stawiamy stopy na wystających kamieniach i gałęziach, staramy się omijać większe kałuże, ale one coraz częściej zagradzają całą powierzchnię ścieżki. Przy jednym z tarasujących drogę strumyczków słyszę słowa Artura:
– No i masz swojego mężczyznę z koniem...

Spotkanie z Romanem leśnikiemObracam się do tyłu a tam rzeczywiście mężczyzna w ciekawej, wyszywanej, filcowej czapeczce prowadzi konia. Na zupełnie pustej drodze, po której raz na jakiś czas chodzą pastuchowie zmieniający się na górskich pastwiskach, zjawił się Roman przemierzający tę trasę... raz do roku, w drodze do Chani1 na coroczne święto klanowe. Tak zeszły się nasze drogi w tym jednym, odpowiednim momencie. Wspaniała synchroniczność.

Od razu padła propozycja:
– Wasze plecaki poniesie koń i tak idziemy w tę samą stronę. Doprowadzę was do końca, bo sam idę jeszcze dalej.

To się nazywa fart! Tuż przed ciemnym lasem mamy przewodnika i koniostop transportowy odciążający nasze grzbiety. Roman z Arturem przytraczają po obu stronach siodła nasze plecaki wiążąc je pasem transportowym. Przez pierwszy kilometr jeszcze kilka razy je poprawiają, by wszystko dokładnie dopasować.

Artur z Romanem przytraczają plecaki do koniaTrekking z plecakami na koniu, Gruzja

Wąwóz rzeki Kershaveti z wodospadem, GruzjaOtwarta przestrzeń już się skończyła. Brniemy coraz głębiej w wilgotny stary las. Na ścieżkach jeszcze liście z zeszłorocznej jesieni a może i jeszcze poprzedniej, nawarstwiające się dopóki nie zbutwieją. Wokół nas zaciska się zieloność, coraz ciemniejsza i intensywniejsza w zapachu. Wilgoć mchów i butwiejącego drewna, zapach błota i fermentujących w cieple kałuż. Monotonne cykanie cykad, bzyczenia wszelakie i odgłos skapującej po skalnych ścianach wody. Czasem ciszej, czasem głośniej. Przy wielometrowych kaskadach i wodospadach odgłos spadającej wody zwielokrotniony przez pogłos skalnych ścian. Mroczno i pięknie, czasem monotonnie.

Ciężko iść nawet bez plecaka. Co chwila nogi mi grzęzną w błocie lub plączą się o korzenie. A Roman i jego koń jakby nie odczuwali uciążliwości drogi – idą równo, rytmicznie, zgrani ze sobą od lat. Prowadzą nas skrótami, na których przychodzi nam przebijać się przez krzaki, przeskakiwać zwalone drzewa i pilnować się by nie pojechać na śliskim błocie, mokrej trawie lub nie zsunąć się po kamienistej ścieżce. Przekraczanie rzeki tam, gdzie mosty zerwało też wymaga sporej ostrożności. Artur tylko patrzy czy plecaki trzymają się na grzbiecie konia, gdy ten przedziera się przez gęstwinę albo przechodzi po kamieniach przez rzekę. Jemu też łatwiej dotrzymać kroku naszemu przewodnikowi.

Roman i koń znikają za kolejnym zakrętemPrzeprawa przez górski potok

Artur z Romanem idą przodemOkazuje się, że Roman przez wiele lat był nadleśniczym w lasach wokół Abastumani, dzięki czemu zna wiele leśnych ścieżynek oraz właściwości lecznicze sosnowych pyłków – sam też go zbierał. Na początku zmian politycznych, gdy wszystkich po czterdziestce wymieniano na młodych, trafił na bezrobocie. Praca trafia mu się rzadko, ale takich jak on jest wielu. Pokazuje na swojego konia i śmieje się:
– Ja pracuję, a on je.

Najczęściej widzę ich plecy, bo większość czasu człapię z tyłu, czując zadowolenie z drogi, ale i narastające zmęczenie. Skróty jak dla mnie równie karkołomne jak te wczorajsze, w drodze na przełęcz. Jedyna różnica to taka, że wczoraj pięliśmy się do góry a teraz schodzimy w dół... co wcale nie jest łatwiejsze. Do tego dokładają się przeprawy przez rzeki po przerzuconych balach... nie zawsze sięgających drugiego brzegu. Raz, widząc jak Artur balansuje na jednym balu omijając korzeń zagradzający przejście... kończące się jeszcze przed brzegiem, na który można się było dostać skacząc dalej po kamieniach nad wartkim nurtem górskiej rzeki, zdecydowałam się przejść ją wpław testując po raz kolejny przystosowanie moich sandałków do brodzenia po wodzie. Dobrze, że miałam laskę, bo nie przewidziałam siły nurtu i bez niej wylądowałabym w wodzie. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze...

Przeprawa po balach przez górską rzekę Kershaveti, GruzjaGórska rzeka Kershaveti, Gruzja
Rozdeptana i stroma ścieżka do zastępczej przeprawy przez rzekę KershavetiZaimprowizowana kładka na rzece Kershaveti, Gruzja

Po kilku godzinach marszu za nami kilkanaście kilometrów po długości i kilometr, który zeszliśmy z wysokości. Na przełęczy było 2200 metrów, teraz zeszliśmy do powyżej tysiąca, ale przed nami jeszcze dalsza droga w dolinę. Robimy postój na posiłek i chwilę odpoczynku.

Idę do rzeki obmyć siebie i buty. Wspaniała, rześka woda, ale chwila nieuwagi, jedno potknięcie przy zakładaniu butów i ląduję z głową pod wodą. Artur ratuje mojego wypuszczonego sandała, ja ratuję siebie wyszarpując głowę spod wody. Po tej przygodzie już wiem, że można utopić się w płytkiej wodzie i w najbardziej absurdalny sposób. Całą głowę i ubranie mam mokre, przebieram się w GOthermowe ciuchy, bo tylko takie mam pod ręką.

Niewinnie wyglądający, zdradliwy zakątek nad rzeką KershavetiRoman i Anna podczas popasu

Kałuże i błoto na drodze z przełęczy ZekariMycie butów wystarczyło na krótko. Błoto zaczyna mnie prześladować. Na początku szłam uważnie, teraz zmęczenie bierze górę i sunę przez błoto nie patrząc na moje sandałki. Nie mam już siły na omijanie kolejnych kałuż błotnych rozciągających się na całą szerokość drogi. Błoto jest wszędzie, oblepia i wciąga. Błoto pod nogami, gęsta zieloność wokół, słońce przebłyskujące przez korony robi świetlisty teatr cieni.

Ania obmywa się z błota w przydrożnym strumieniuPrzede mną kolejna kałuża błotna – najpierw rozkładam ręce z bezsilności a potem idę śladem konia... prosto w gliniastą maź, która wciąga mnie prawie po kolana. Co gorsza, gubię w niej sandał. Niewiele myśląc wsadzam rękę prawie do ramienia by go znaleźć a jak już go wyciągam, to kolejny się zsuwa. Kiedy już wychodzę wyglądałam jak błotny stwór – z ciężkimi, oblepionymi błotem sandałami o wadze pewnie czterech kilogramów, w ciuchach po uda i ramiona oblepionych błotem. I do tego u kresu wytrzymałości.

Artur bierze moją torbę i idzie zatrzymać Romana. Ja usiłuję iść na boso, jednak kamienie skutecznie mi to uniemożliwiają. Z grubsza wygrzebuję błoto ze środka sandałów, resztę wypycham wciskając w maź stopę i tak powoli człapię szukając jakiegoś strumienia by się obmyć. Artur wraca i mówi, że Roman nie zostawi nas na drodze z plecakami i spokojnie poczeka aż się obmyję i trochę odpocznę. Kiedy już pozbywam się z siebie nadmiaru błota i błotny stres trochę puszcza zaczynamy sobie żartować, że zrobiłam wszystko na odwrót – normalnie lepiej by było najpierw wpaść w błoto a dopiero później w rzekę.

Roman czeka na nas przy jakimś domu rozmawiając z wiekowym pszczelarzem. To pierwsza osada napotkana po drodze z przełęczy. Pyta czy chcemy zostać tutaj, czy iść dalej, do jakiegoś sanatorium. Zmęczenie jakby trochę puściło i decydujemy się na dalszą drogę, tym bardziej że podobno w opuszczonym sanatorium jest jeszcze woda siarkowa. Wieczór jest coraz bliżej a nogi z każdym kolejnym krokiem coraz cięższe. Ciemny las zostaje za nami, zrobiło się widniej i przestronniej. Po drodze mijamy wielkie stado byków pędzonych na górskie pastwiska.

Skalne gryfyStado byków w drodze na górskie pastwiska, Gruzja

Budynek opuszczonego sanatorium w Zekari, GruzjaWreszcie koniec naszej dzisiejszej wędrówki. Przed nami pusty budynek, który już dawno zapomniał o tym, że kiedyś służył kuracjuszom sanatorium Zekari. Żegnamy się z Romanem i jego koniem, który bez większego wysiłku dźwigał przez cały dzień nasze plecaki – przed nimi jeszcze kilka kilometrów do Chani1. A my dzięki nim doszliśmy dalej, niż planowaliśmy.

Konny trekking albo inaczej trekking przy końskim wsparciu dał nam nieźle w kość. Na noc zostajemy w sanatorium dla czabanów, jak to kwituje Artur na widok ziemi usłanej krowimi plackami i siana złożonego w dawnych pokojach sanatoryjnych – dawne uzdrowisko zamieniło się w bazę przystankową dla pastuchów przepędzających dwa razy do roku stada bydła. Na pozostawionym sianie robimy sobie nocne legowisko. Zamiast kąpieli w gorących, siarkowych źródłach musimy zadowolić się miską wody z rzeki, bo dawne łaźnie nie dość że położone spory kawałek od sanatorium i z dala od drogi, to jeszcze w stanie rozpadu. Noc z myszami, nietoperzami i nocnymi ptakami jest spokojna, ciepła i wygodna.

Rozpadające się łaźnie w sanatorium ZekariLegowisko na sianie w byłym sanatorium Zekari

  • 1. a. b. gruz. ხანი – Khani
  • sponsor odzieży
    JJW producent skarpet, logo JJW motive
  • sponsor odzieży
    Donna - producent bielizny termoaktywnej GOtherm, logo Gotherm
  • patron medialny
    Wiadomości24.pl - serwis dziennikarstwa obywatelskiego, logo W24

Migawki z wyprawy

Kontakt z autorem